W Bieszczady jechałem pełen uprzedzeń, których źródła są głęboko zakorzenione w czasach studenckich, kiedy to część moich znajomych odkryła ten region dla siebie. I choć wspominali oni o niewątpliwych urokach przyrody, o niesamowitych połoninach i pięknym nocnym niebie, w ich relacjach częściej dominowały epickie wręcz opowieści pełne bohaterskich zmagań z napojami wyskokowymi. W związku z tym, w mojej głowie rósł szalony świat alkoholowych libacji, zamieszkiwany przez legendarnych zakapiorów, pijaczków i meneli powłóczących nogami niczym zombie. Świat wiecznej maligny, szybko gaszonego kaca i całej tej poezji, śpiewanej przez bieszczadzkie anioły niepewnej proweniencji. Góry były w mym wyobrażeniu mekką wszelkiej maści żuli, którzy zdawali się spływać tam w czasie letniej kanikuły. Wizje te skutecznie obrzydziły mi podróże w tę część Karpat jeszcze za czasów, kiedy sam byłem studentem.
Jechałem tam bez przekonania, pewien jedynie, że spotkanie z obcym mentalnie środowiskiem będzie dla mnie torturą. W Cisnej miałem poznać miejsce, w którym zgona zaliczyło wielu moich przyjaciół, miejsce gdzie nie jeden z nich popisał się niegdyś sromotą, którą do dziś błyszczy w żenujących opowieściach, którą chełpi się niczym orderem na piersi. Spelunę, w której siekiery wbija się w stół.
Komentarze